Tak, tak, tak – to Pan Szpinak

No i masz ci, panie dziejku, los. A mówiąc mniej tajemniczo: jesień przyszła. Przyszła jesień, z sieni coś zawiewa, jakieś kałuże się porobiły, hajs się nie zgadza i w ogóle dyskomfort. Jedno się nie zmieniło: jeść coś trzeba. I to jest akurat spoko. Tyle że hajs się nie zgadza, więc pichcimy raczej tanio – czy to z Monią, czy to z Anią. Ale no stress – nie trzeba dużo ziła, żeby było nastrojowo. Po lekcje romantyzmu odsyłamy jednak do fachowców i bez zbędnego kwękolenia przystępujemy do szatodelamezą, bo roboczogodziny lecą.

Kto nam dziś zatańczy na ruszcie? Dwaj zawodnicy wagi ciężkiej: Tony Mahoney i Izydor Pomidor. Pod tym drugim pseudonimem kryje się nasz stary druh Pan Pomidor, który ponoć faktycznie ma na imię Izydor, dlatego woli lansować się jako Pan. Natomiast Tony Mahoney to w istocie Pan Szpinak, który nie udziela wyjaśnień – i to tyle w tej materii. Jeśli natomiast ktoś liczy na ostre łubudubu, kopa z pikolaka i klaksona w nos, to niech zaglądnie do baru „Szeherezada” w każdą sobotę po 22. Tutaj łubudubu nie będzie. Będzie harmonia. Obaj zawodnicy są nastawieni pokojowo i bezkolizyjnie współpracują z innymi przedstawicielami spożywki. Na przykład jakimi? Na przykład tym razem nie będzie to rumsztyk zapiekany w sosie musztardowym ani suflet malinowy na migdałowym spodzie, ale len. I ser. Len i ser to będzie.

Mamy już pełny zestaw dzisiejszego delamezą, więc radości jest co niemiara. Dzieci tańczą lambadę, babcia szydełkuje rajtuzy, a Robert Makłowicz wybiegł na ulicę w samych japonkach, krzycząc: „eureka!”. Pana Roberta zabrali, ale towar został, więc przystępujemy do działania – już po raz drugi, ale tym razem faktycznie. Pod gorącą wodą szorujemy trzy okazałe pomidory za pomocą pumeksu, by zdrapać z nich warstwy oprysków i dezodorantu. Szpinak opłukujemy z ziemi, chyba że akurat wyrósł na wełnie mineralnej. W tej sytuacji surowiec przekazujemy babci, która wykona z niego szlafmycę. My zaś kroimy ten warzywniak i wrzucamy poszczególne gatunki do osobnych garów, dolewając ździebko wody.

Witaminki się duszą, a my rozglądamy się za młynkiem do kawy. Jeśli zauważamy jego brak, pukamy do pani Helenki pod dziesiątkę z informacją: „dzień dobry, odczyt wodomierza”. (Pani Helenka posiada młynek na korbkę produkcji austrowęgierskiej, ale niechętnie go wypożycza, dlatego trzeba wykazać się inwencją.) Po użyciu fanta oddajemy pod pretekstem „dzień dobry, elektrownia” i dorzucamy święty obrazek po dobroci. Warto zaznaczyć, że użycie ma miejsce przed oddaniem. Polega ono (użycie) na zmieleniu ziaren lnu na łatwo przyswajalny proszek, którym należy spruszyć potrawę. Bywa, że pod dziesiątką nie mieszka pani Helenka, tylko pan Siergiej z panem Kałasznikowem. W takiej sytuacji len prażymy na patelni, zapewniając mu lepszą prezencję na sesji zdjęciowej.

A tymczasem na sąsiednim palniku.

Witaminki odparowały, został błonnik. I elegancko, ponieważ co za zdrowo, to liliowo. Dlatego błonnik bezstresowo zdrapujemy z patelni i gustownie aranżujemy w półmisku. Co dalej? Następuje tarcie. Ponieważ obiecaliśmy harmonię, będzie to wyłącznie tarcie sera. Tak więc trzemy kawał sera o żebra kaloryfera, na to idzie len i jest danie jak złoty sen.

I na tym właśnie polega kuchnia fusion. Albo nie na tym – czort wi.
Cenniczek:
1. Izydor Duncan (1 kg) – 5 zł
2. Szpinak (wiącha) – 2 zł
3. Len (1 kg) – 4,5 zł
4. Ser (1 kg) – 17 zł dzisiaj na promocji był

Dodaj komentarz